Dzisiaj mamy kolejny przejazd, tym razem z Mandalay nad jezioro Inle (8 godz)... po drodze zatrzymujemy sie w jakims miasteczku i idziemy na lokalny Bazar wzbudzajac ogolna sensacje... ludzie ogladaja sie za nami, pokazuja palcami, lub podgladaja z ukrycia... wizyta na takim bazarze pokazuje nam Europejczykom iz zycie w innych czesciach swiata toczy sie zupelnie innym trybem... wszyscy ludzie ktorych spotykamy serdecznie sie do nas usmiechaja i wyczuc mozna ze sa to usmiechy naprawde szczere a nie tylko z grzecznosci... tradycyjnie z przerwy 15 minut na zakup picia zrobila sie godzinka... Maichel znajduje nas bez problemu po czym ruszamy dalej, gdyby nas nie poganial to pewnie wrocili bysmy po 2-3 godzinach, w takich miejscach zapominamy o tym ze gdzies nam sie spieszy czy ze mamy przed soba do pokonania jeszcze 6 godzin jazdy...
Obiadek jemy w lokalnej restauracyjce, dziewczyny idac do toalety strwierdzly ze lepiej do kuchni przed obiadem nie zagladac... na mnie cos takiego dziala jak plachta na byka... ide do kuchni zobaczyc jak przygotowuja nasze jedzonko... kuchnia wyglada... (sanepid zamknol by ja w 2 sekundy)... mnie sie podoba ta egzotyka i bynajmniej nie odstrasza mnie to od jedzenia... wczoraj obiadek w w jednej z najlepszyc h restauracji w Mandalay a dzisiaj lokalna spelunka czemu nie... wszystkiego trzeba zakosztowac...
Ostatni odcinek drogi do Inle Lake prowadzi przez gory, droga malo powiedziane ze dziurawa, w samochodzie skaczemy jak pileczki w Toto Lotku, ale jest egzotycznie i jest to super przezycie... do Inle docieramy juz po zmroku... kolejny wspolny dzien bardzo udany... My, Asia i Kamil pasujemy do siebie idealnie, kreca nas te same klimaty, wszyscy z chwili na chwile co raz bardziej sie zakochujemy w Birmie...
Chwilowo zegnamy sie z Michelem ktory jutro rano jedzie naszym busem do Yangon, aby nas po jutrze odebrac z lotniska bysmy mogli kontynuowac podroz...